medytacja

Sens istnienia skażony intelektualnym haszyszem czyli zagrożenia życia duchowego – ks. Tomasz Rąpała

„Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32).

Ewagriusz z Pontu, mnich z IV wieku, którego określamy mistrzem życia duchowego, napisał: „Zatroszcz się o siebie, a wtedy Bóg zatroszczy się o ciebie”. W codzienności naszego życia trzeba po prostu dbać o siebie, troszczyć się o siebie. Jeśli tak jest, to znaczy, że poznaję Boga, który troszczy się o mnie i dba właśnie o to, by w codzienności życia być razem z Nim.

Dlaczego rozpoczynam refleksję na temat zagrożeń życia duchowego od kwestii dbania o siebie i o jaki rodzaj dbania chodzi? Czynię tak, ponieważ każdy człowiek powinien zdawać sobie sprawę, że życie na ziemi nie ogranicza się do płacenia rachunków i pełnej lodówki, ale jest DROGĄ do wieczności. Chrześcijanin jest szczęśliwy wtedy, gdy pozna, że tą drogą jest osoba Jezusa Chrystusa, z którym podąża z dnia na dzień ku wieczności. Św. Augustyn powie, że lepiej jest iść i „kuśtykać” niż zejść z tej Drogi, bo jeśli „kuśtykamy”, to idziemy wolniej, ale w końcu osiągniemy CEL, którym jest Niebo. A jeśli zejdziemy z Drogi, to pozostanie jedynie otchłań piekła. „Człowiek, który nie dba o duchowość, o zdrową, integrującą religijność, jest chory” – napisał Ks. Grzywocz. Zatem w jaki sposób dbać o zdrową duchowość, by w codzienności życia odkrywać prawdę, że Bogu i człowiekowi cudownie jest być razem?

Ks. Grzegorz Strzelczyk zauważa, że coraz częściej idąc ulicami miast nie tylko Polski, ale całej Europy, można znaleźć różne „duchowe” propozycje: medytacji transcendentalnej, jogi, mszy o uzdrowienie, egzorcyzmów, treningów uważności, koncentracji wnętrza, posługi charyzmatami,  itd. (zob. G. Strzelczyk, Król jest nagi, „W drodze” nr 553 (9/2019), s. 44-45). Czasami mamy  także do czynienia  sytuacjami, podczas których  nawet w obecności Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie dochodzi do absurdalnych zachowań takich jak np. trzymanie wstążeczek opuszczonych z monstrancji, które staje się największym emocjonalnym przeżyciem, wywołującym zbiorowe spazmy, a jest ich wiele więcej, tak że nawet trudno je w tym momencie wyliczać. Musimy mieć świadomość, że życie wewnętrzne, jak napisał Réginald Garrigou-Lagrange OP, w duszy będącej w stanie łaski uświęcającej jest przede wszystkim życiem pokory, wyrzeczenia i ofiary, wiary, nadziei i miłości wraz z pokojem, który daje stopniowe podporządkowanie naszych uczuć i wszystkich naszych pragnień przedmiotowi naszego szczęścia – miłości Boga (por. „Trzy okresy życia wewnętrznego”, Wydawnictwo O.O. Franciszkanów, Niepokalanów 2014, s. 51). Warto jeszcze zwrócić uwagę, że życie duchowe to sposób, by coraz bardziej w codzienności życia zbliżać się do Pana Boga, który szanując wolność człowieka wyzwala go z egoizmu, zmysłowości, pychy, i w którym człowiek przez częstą modlitwę prosi Pana o potrzebne mu ciągle łaski (por. tamże, s. 50).

Ks. Marek Chmielewski, znawca teologii duchowości, zwraca uwagę na kilka ważnych kwestii, do których należy się odnieść podejmując temat zagrożeń życia duchowego. Przejawem duchowości człowieka jest szeroko rozumiana kultura, cywilizacja i język. Natomiast kiedy autotranscendencja, wychodzenie poza siebie, jest ukierunkowane na Boga, to wtedy mamy do czynienia z życiem duchowym. Duchowość a życie duchowe to dwa różne pojęcia. Życie duchowe jest pewną formą duchowości. Generalnie, życie duchowe (czyli życie w Duchu Świętym) jest WIĘZIĄ, której celem jest zjednoczenie z Chrystusem, a którego celem jest nasze zbawienie. Stąd zagrożeniem życia duchowego jest to wszystko, co zaburza tę więź człowieka  z Jezusem Chrystusem, w relacji do bliźniego,  siebie samego  oraz w relacji do Kościoła. Warto zwrócić uwagę, że zagrożenie ma charakter potencjalny, zatem nie jest czymś, co już się stało, ale tym, co może się stać i mieć dramatyczne konsekwencje. Dlatego też różnego rodzaju zagrożenia duchowe są niebezpieczne dla samego bycia w pełni człowiekiem! Ich istotą jest właśnie to, by uniemożliwić człowiekowi realizację  własnego człowieczeństwa, a przez to osiągnięcie celu istnienia jakim jest Niebo. Wszystko, co jest sprzeczne z Bogiem,  zawsze będzie zagrażać człowiekowi. Należy zatem badać myśli, poglądy na ludzką istotę; czy człowiek to osoba czy przedmiot. Człowieka zawsze należy  traktować jako osobę duchową,  a tego nie czynią np. ideologie materialistyczne.

Należy zwrócić uwagę za ks. Chmielewskim, że fundamentalną kwestią w badaniu zagrożeń duchowych jest PRAWDA zawarta w Piśmie Świętym, które zostało przekazane Kościołowi przez Chrystusa Pana. Właściwym interpretatorem, stróżem i wiarygodnym świadkiem prawdy zawartej w Biblii jest Kościół (Urząd Nauczycielski Kościoła). Należy poznawać Pismo Święte, jego kulturę i źródła po to, żeby nie manipulować Słowem Boga. Ogromnym zagrożeniem życia duchowego jest to, kiedy człowiek „na własną rękę” interpretuje słowa zawarte w Biblii. Żyjemy w czasach, w których  jak refren – o zgrozo także w kwestiach religijnych – pojawiają się stwierdzenia: „ja tak uważam”. Słuchając takich stanowisk, nie pozostaje nic innego jak reakcja: „co kogo obchodzi, co ty uważasz?”. Na tym gruncie pojawia się bardzo wiele zamętu, który zamiast jednoczyć z Bogiem rozbija, powodując koncentrację na własnych duchowych przeczuciach, które nie mają najczęściej nic wspólnego z chrześcijańskim doświadczeniem bliskości Boga w Jezusie. Prawda musi być fundamentem, bez niej człowiek jest zdezorientowany w życiu. Poza tym, bez prawdy o Bogu i człowieku, nie można miłować. Człowiek realizuje siebie tylko w miłości, gdy jest ukierunkowany na innych, wtedy spełnia siebie jako osobę ludzką. Św. Paweł napisał, że „nikt nie żyje dla siebie” (por. Rz 14,7). Tylko człowiek żyjący w prawdzie założy małżeńską wspólnotę, która będzie trwała mimo prób i trudów. Tylko człowiek prawdziwy będzie wierny Bogu w kapłańskich czy zakonnych przyrzeczeniach.

W dzisiejszym świecie dużym zagrożeniem duchowym jest także zanik wartości i cnót: roztropności, sprawiedliwości, umiarkowania czy męstwa. Doświadczamy wielu dramatów, których źródłem jest załamanie życia moralnego, ponieważ wartości moralne wystawiane współcześnie na działania ideologiczne zatracają swój sens, a utrata sensu istnienia  staje się czymś nagminnym. Spotykamy wielu piewców nihilizmu upojonych intelektualnym haszyszem prowadzącym do kompletnej degradacji człowieka, kultury i świadomości celu. Ulegając wielu duchowym zagrożeniom, człowiek wystawia się na niebezpieczeństwo utraty tożsamości, a przez to braku rozumienia siebie i swojego miejsca w świecie.

Zagrożenia życia duchowego są dwojakiego rodzaju:  egzogenne oraz endogenne. Pierwsze, jak wskazuje ks. prof. Marek Chmielewski,  pochodzą z zewnątrz. Chodzi tutaj o działalność sekt, pseudomistyków czy dziwne prywatne objawienia. Natomiast endogenne mają swe źródło w nas samych, czyli w sumieniu, psychice, zranieniach emocjonalnych. Zawsze musimy  pamiętać, że największym i najbardziej podstawowym zagrożeniem jest GRZECH. To on zabija życie Boże w człowieku. Dlatego częsty sakrament pojednania i pokuty staje się przywróceniem utraconego życia Bożego. Msza Święta, podczas której człowiek przyjmuje Chrystusa, żywego i prawdziwego, w Hostii jest  uobecnieniem więzi z Bogiem, która się nieustannie umacnia i dlatego taka osoba  nie będzie szukała siebie  czy „nowinek” duchowych wystawiając się na niebezpieczeństwo utraty tej więzi. „Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła” (1Tes 5,22) – przestrzega św. Paweł. Osoba, która jest w Kościele, żyje sakramentalnie, i pielęgnuje cnoty, pracując nad sobą, nie pobłądzi. Ogromną rolę odgrywa wspólnota ludzi wierzących. Dlatego warto przynależeć do katolickiej wspólnoty, która w mocy Ducha Świętego kroczy  drogą wiary, nadziei i miłości.

Kiedy poznajemy różnego rodzaju zagrożenia duchowe, czynimy to po to, żeby mieć świadomość działania zła, a nie w celu zgłębiania struktur zła i fascynowania się nimi. Znakiem autentycznej wiary w Boga jest ludzka RADOŚĆ, ponieważ jest ona wyrazem SPOTKANIA osób: Boga i człowieka. Benedykt XVI w jednej ze swych homilii  powiedział tak: „(…) człowiek wierzący jest człowiekiem radości i będzie nim tym bardziej, im bardziej jest wierzący, a radość budzona przez wiarę jest siłą, która zmienia świat. Będziemy coś winni światu i ludziom, gdy pozwolimy zgasnąć tej radości”. Bądźmy zatem ludźmi czerpiącymi tę radość wiary ze Źródła, którym jest Serce naszego Pana Jezusa Chrystusa i dzielmy się nią z wszystkimi, a szczególnie z tymi, którzy bardziej lub mniej świadomie dają się zatruwać intelektualnym haszyszem.

Ks. mgr lic. Tomasz Rąpała – ojciec duchowny tarnowskiego Wyższego Seminarium Duchownego.

nolimetangere-768x535

O porannym wstawaniu – ks. Krzysztof Iwanicki

Chciałbym, abyśmy podczas tej refleksji zajęli się tematem, który mocno dotyka każdego z nas. Ba, on dotyka każdego człowieka. Jest to temat podejmowany codziennie. Choć rzadko o nim mówimy, to jednak każdy z nim musi się codziennie zmierzyć. Mianowicie chciałbym, abyśmy się dzisiaj zastanowili nad… porannym wstawaniem.

Choć mądrość ludowa głosi, że „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, to w porannym wstawaniu jako takim nie ma nic dobrego, a w późnym wstawaniu nie ma nic złego. „Chciwcy wstają bladym świtem. Za to włamywacze (z tego, co wiem) wstają jeszcze w nocy” (G.K. Chesterton).

Zatem poranne wstawanie nie jest wartością samą w sobie. Można wstać wcześnie po to, by jeszcze w mroku nocy dokonać czynu niegodziwego – św. Marek przekazuje nam: „Zaraz wczesnym rankiem arcykapłani wraz ze starszymi i uczonymi w Piśmie i cała Wysoka Rada powzięli uchwałę” (Mk 15, 1), a św. Jan opisując zaparcie się Piotra podaje, że było to wczesnym rankiem, nawet kogut zapiał (por. J 18, 27-28). Widzimy, że poranne wstawanie może być nawet grzeszne. I wcale nie trzeba podejmować decyzji o zabiciu Jezusa, czy wyparciu się Go. W Księdze Przysłów czytamy: „Kto rankiem głośno błogosławi bliźniego, policzą mu to za przekleństwo” (Prz 27, 14). Wczesne wstawanie jest środkiem do celu, a jego wartość moralna zależy od intencji – od tego po co rano wstajemy. Jeśli jednak mamy dobrą intencję, to nie tylko możemy zostać najęci do pracy w winnicy Pana, jak przekazuje nam św. Mateusz („królestwo niebieskie podobne jest do gospodarza, który wyszedł wczesnym rankiem, aby nająć robotników do swej winnicy” – Mt 20, 1), ale możemy być mile zaskoczeni, bo św. Marek pisze o tym, że Pan właśnie wtedy może wrócić („Czuwajcie wiec, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem” – Mk 13, 35).

Dzisiejsza patronka, Maria Magdalena, spotkała Zmartwychwstałego wczesnym rankiem, co przekazują nam ewangeliści: „Po swym zmartwychwstaniu, wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, Jezus ukazał się najpierw Marii Magdalenie” (Mk 16, 9; por. J 20, 1). Ciekawe jest to, że pierwsi chrześcijanie w poranku widzieli obraz zmartwychwstania. Tak właśnie pisze o świcie jako o „codziennym obrazie zmartwychwstania” w Rozmowie 21. św. Jan Kasjan. Oczywiście – ktoś mógłby powiedzieć: „ale mi porównanie…”. Zmartwychwstanie to jest coś! Ale poranne wstawanie, to przecież najgorsza rzecz pod wschodzącym słońcem… Zauważmy jednak, że „czasowniki, które w naszych przekładach Biblii przetłumaczono na podniosłe i uroczyste „zmartwychwstać”, po grecku oznaczają bardzo prozaiczne czynności: obudzić się, wstać. Podnieść się na nogi” (F. Hadjadj). Wydaje się, że nie ma nic banalniejszego niż stanie na własnych nogach. A jednak – wielu ludzi z powodu niepełnosprawności nie może tego doświadczyć…Choć mówiąc o zmartwychwstaniu oczekiwalibyśmy właśnie wstrząsającego i fantastycznego objawienia, to przecież „nie można powiedzieć, by zmartwychwstały Jezus olśniewał otoczenie. Nie bije od Niego blask taki jak na górze Tabor, wydaje się nawet, że stracił swoją dawną charyzmę. Maria Magdalena bierze Go za prostego ogrodnika, uczniowie idący do Emaus są przekonani, że zostali skazani na towarzystwo najmniej rozgarniętego spośród mieszkańców Jerozolimy…” (F. Hadjadj). Zmartwychwstały Chrystus nie jest na pierwszy rzut oka wyjątkowy. Podobnie nasze poranne wstawanie… Ale może właśnie w tej zwykłości, w tym, że możemy się codziennie obudzić, jest niezwykłość?

ks. Krzysztof Iwanicki – neoprezbiter; wikariusz parafii pw. Krzyża Świętego i MBNP w Tarnowie.

newman-768x512

Duchowe oblicze Johna Henry’ego Newmana – ks. Piotr Cebula

Wprowadzenie

Postać św. Johna Henry’ego Newmana wciąż jest mało znana w Kościele w Polsce. Pomino, iż beatyfikacja w 2010 r. ożywiła nieco zainteresowanie tą osobą, wciąż jednak pozostaje ona w znacznej mierze nieodkryta. Jego niedawna kanonizacja, która odbyła się 13 października br. w Rzymie, napełnia nas nadzieją zmiany tego stanu rzeczy. Newman znany jest główne specjalistom z konkretnych dziedzin, którzy naukowo zajmują się jego ideami. Najczęściej rozpatrywany jest aspekt teologiczny, ponieważ to ten wątek najbardziej interesuje badaczy. Znacznie skromniej rozważa się jego idee pod kątem filozoficznym, a szkoda, ponieważ z tej przestrzeni można również wydobyć jego pionierskie rozwiązania. Jednakże najmniej znany jest Newman jako mistrz życia duchowego. Niejednokrotnie w obliczu postawionego pytania osobom konsekrowanym: czy znają tę postać? Pada odpowiedź: tak, to przecież znany współczesny autor książek z dziedziny duchowości. Ta odpowiedź, oczywiście nieprawdziwa, wskazuje na trapistę H. Nouwena.

Tekst ten jest więc ukazaniem J.H. Newmana nie tylko jako wielkiego intelektualistę, lecz także jako mistrza życia duchowego, który własną postawą, dokonanymi wyborami wskazuje nam odpowiedni kierunek, pomaga podjąć właściwą decyzję. Ukażemy więc jego życie wybierając pewne fakty, które będą obrazować jego duchowość. Powstrzymamy się od zbędnych komentarzy do przedstawionych wydarzeń, pozwalając czytelnikowi samemu odpowiedzieć sobie na pytanie, jak zachowałby się w podobnej sytuacji?

Jaki więc był J.H. Newman?

Wierny sumieniu

John Henry Newman zawsze poszukiwał prawdy i to ukazuje jego duchowa biografia. Urodził się w Londynie w 1801 r., pochodził z rodziny ewangelickiej, czyli odłamu protestantyzmu, który podkreśla szczególną rolę Ewangelii w życiu chrześcijańskim. Był najstarszym z sześciorga rodzeństwa. Chociaż od początku był dobrym chłopcem w wieku 15 lat, jak pisze, „przeżył pierwsze nawrócenie”. Bóg przestał być dla niego kimś bezosobowym, jakąś ideą, nadrzędną zasadą, lecz uwierzył w Boga osobowego, w Jezusa Chrystusa i od tej pory rozpoczął wiernie poszukiwać Bożej prawdy. Zaczął w religii zwracać uwagę przede wszystkim na osobistą więź z Bogiem i na wierność Bożym zasadom. Rozpoczyna studia w Oksfordzie i szybko zdobywa sukcesy naukowe. W wieku 21 lat zostaje profesorem uczelnianym. Dwa lata później przyjmuje święcenia diakonatu a następnie kapłańskie w Kościele anglikańskim. John Henry wyrusza w podróż śródziemnomorską, po której wraz ze swoimi przyjaciółmi, rozpoczyna działalność tzw. Ruchu Oksfordzkiego, którego celem była odnowa moralna i duchowa Kościoła anglikańskiego. Przez osiem lat wraz z podobnie myślącymi oksfordczykami wydaje Traktaty na czasie, które służą jako pewien „podręcznikˮ tej odnowy. Zdobywa wielką sławę i uznanie wśród współwyznawców anglikanizmu. W tym okresie był całkowicie wewnętrznie przekonany, że Kościół anglikański jest prawdziwym Kościołem Chrystusa, a Kościół rzymski trwa w rozłamie. Sytuacja zaczyna się jednak zmieniać, kiedy czyta dzieła teologiczne pierwszych myślicieli chrześcijaństwa, których nazywamy Ojcami Kościoła. Czyta, rozważa i dochodzi do wniosku, że to Kościół anglikański jest w błędzie, że odłączył się od prawdziwego Kościoła rzymsko-katolickiego. Staje więc przed wyborem: być wiernym prawdzie swego sumienia, co wiązało się z opuszczeniem Kościoła anglikańskiego, wszelkich zaszczytów, godności, uznania, albo złamać swoje sumienie, zafałszować prawdę do której doszedł i udawać, że nic się nie stało, być człowiekiem „bez sumienia”, ale z godnościami i zaszczytami. Co wybiera? Wierność Prawdzie, wierność Prawdzie którą odkrył, Której zawierzył, Którą umiłował. Wybrał wierność samemu Bogu. 9 października 1845 r. prosi przebywającego w Littlemore pod Oksfordem o. Dominika Barberii o spowiedź i o przyjęcie do Kościoła katolickiego. I tak się stało.

Obrazowo to podążanie za Prawdą odkrytą w sumieniu, samym Bogiem w pismach Newmana ujawnia się w symbolice światła. Tak jak Izraelici wędrując przez pustynię byli prowadzeni przez słup ognia i dymu, tak każdy podążający za natchnieniami Ducha Świętego, jako członek nowego Narodu Wybranego, podąża za Bożym Światłem. Najpełniej wyraża to treść słynnej Pieśń Pielgrzyma, napisanej przez Newmana w 1833 roku na statku, gdzieś pomiędzy Korsyką a Sardynią, w której prosił aby Boże Światło zawsze go prowadziło, tak jak sternik pomimo przeciwności, nawałnic i burz prowadzi statek do bezpiecznego portu.

„Prowadź mnie, Światło, swą błogą opieką,
Światło odwieczne!
Noc mroczna, dom mój tak bardzo daleko,
Więc Ty mnie prowadź.
Nie proszę rajów odległych widoku,
Starczy promyczek dla jednego kroku.
Nie zawsze tak się modliłem jak teraz,
Światło odwieczne.
Sam chciałem widzieć, sam chciałem wybierać
Swą własną drogę.
Pomimo trwogi łaknąłem barw świata
Ufny w swą siłę. Przebacz tamte lata.
Tyś zawsze trwało, gdym przez głuchą ciemność,
Przez bór, pustynię
Błąkał się dumny. O, czuwaj nade mną,
Aż mrok przeminie,
Aż świt odsłoni te drogie postacie,
Którem ukochał niegdyś, którem stracił”.

Pielęgnujący więzy rodzinne

Jemina, Matka Johna Henry’go Newmana pochodziła z rodziny hugenockiej, czyli miała korzenie francuskie i była wyznania anglikańskiego. Jego ojciec był bankierem, w czasach młodości Henry’ego jeszcze całkiem dobrze prosperującego banku. Miał pięcioro rodzeństwa, z którego on był najstarszy. Jego matka Jemina była głęboko wierzącą osobą, żyła Ewangelią jak przystało na dobrego członka Kościoła ewangelickiego. Wszczepiła swemu najstarszemu synowi podstawową prawdę – Bóg istnieje i Chrystus jest Bogiem i należy żyć pamiętając o tym fakcie, a Ewangelia dostarcza nam szeregu wskazań jak to czynić. Ojciec był dosyć sceptyczny, nie zajmował się kwestiami wiary, chociaż nie narzucał swego światopoglądu rodzinie. To matka rozwijała życie religijne w rodzinie Newmanów. W szkole w wieku 15 lat John Henry przeżywa swe pierwsze nawrócenie, lub lepiej mówiąc głębsze osobiste powierzenie się Bogu żywemu. Niedługo po wstąpieniu na uniwersytet, bank w którym pracował ojciec upada
i w przeciągu niemalże chwili dostatnie życie rodziny przemienia się w egzystencję na granicy nędzy. Duże wydatki pochłaniają wszystkie oszczędności, co zmusza rodzinę Newmanów do sprzedaży domu, a gdy i to w końcu nie wystarcza John Henry posyła systematycznie swoje stypendium naukowe, które otrzymywał na uniwersytecie. Pragnie także szybko zostać profesorem, właśnie po to, aby poprzez wyższą pensję zapewnić swojej rodzinie bardziej godziwe życie. Gdy jego ojciec w końcu otrzymuje pracę, sytuacja przez chwilę się stabilizuje. Po śmierci ojca, kiedy John Henry ma 23 lata, kłopoty ponownie powracają. I znów jako młody profesor uniwersytecki staje się jedynym żywicielem rodziny. Gdy ma 27 lat umiera mu najmłodsza siostra Maria. Kiedy pozostałe rodzeństwo dorasta, naturalnie więzy poprzedniej odpowiedzialności się rozwiązują, a matka uwolniwszy się z finansowych problemów staje się współfundatorką kościoła w Littlemore koło Oksfordu. Relacje rodzinne więc, jak widzimy, były dla Newmana nie tylko bardzo istotne, lecz także czuł się za nie odpowiedzialny. Pielęgnował je jak delikatny kwiat, o którego ciągle trzeba się troszczyć, aby wzrastał i był znakiem piękna, w tym wypadku duchowego. 

Ufający Bogu w czasie opuszczenia

Wydarzenia rozegrały się w 1864 r. już po przejściu Johna Henry’ego na katolicyzm. Znany – nie tylko ze swego dorobku intelektualnego, lecz również z agresywnej postawy wobec katolików – angielski powieściopisarz Charles Kingsley w recenzji książki swego szwagra Jamesa Froude’a History of England z trudno uzasadnialnej przyczyny, wtrącił odniesienie do Newmana pisząc: „Prawdomówność dla niej samej nigdy nie była cnotą kleru rzymskiego. Ojciec Newman informuje nas, że to jest zbyteczne i ogólnie rzecz biorąc nie musi nią być”. Atak Kingsley’a przypadł w momencie, kiedy Newman przeżywał trudny czas. Po przejściu do Kościoła katolickiego stracił dawnych przyjaciół, którzy uważali go za zdrajcę, a obecni towarzysze katoliccy podejrzewali go o nieszczerość, uważali go za półkatolika, co do którego nigdy nie można być pewnym czy jego konwersja jest prawdziwa. W starym środowisku był przekreślony, a nowe nie do końca go akceptowało, nie do końca mu ufało. I w takiej atmosferze otrzymuje ten celnie wymierzony cios w to, co było dla niego bardzo istotne. On, który przez całe swe życie szukał prawdy i był jej wierny, zostaje oskarżony, iż jest kłamcą i że prawda jako taka nie ma dla niego i dla całego Kościoła katolickiego najmniejszego znaczenia. Opuszczony przez wszystkich, zaatakowany, gdzie szuka pocieszenia? I czy umie go przyjmować? Niepewny przyszłości na szczerej modlitwie powierza się Bogu i to od Niego przyjmuje pocieszenie i umocnienie. Nie ulega zwątpieniu, chociaż wszystko go do tego skłaniało. Szczerze zawierza tę sytuację Bogu, który był dla niego tak bardzo bliski. I postanawia bronić nie tylko siebie, lecz także całego Kościoła katolickiego w Anglii. Prosi autora tego oskarżenia, aby wykazał gdzie miałby niby głosić takie poglądy o nieważności prawdy? Wywiązuje się publiczna wymiana listów, którą obserwuje całe społeczeństwo, w której jasno widać, iż Kingsley nie jest w stanie podać takich wypowiedzi, jednakże nie chce przyznać się do błędu i wycofać zarzutów. Newman postanawia więc napisać swoją autobiografię, aby ukazać całe swe dotychczasowe życie, mając nadzieję, że jego przeciwnicy popatrzą na niego bardziej życzliwym okiem. Powierza całą sprawę Bogu i rozpoczyna pisanie. Pisze ją w odcinkach i na bieżąco oddaje je do druku. Pisze poprzez łzy, niosąc ciężar niezrozumienia przez tak wielu, a jednocześnie czując siłę Bożego wsparcia i pocieszenia. Czytelnicy dopiero teraz odkrywają całego Newmana, rozumieją powody opuszczenia Kościoła anglikańskiego, z wyrozumiałością patrzą na jego decyzje. Dawni przyjaciele odnawiają zerwaną przyjaźń. Jedna książka Apologia pro Vita sua a wszystko zmieniała. Mówiąc jednak głębiej: całe to wydarzenie było historią pewnego zaufania, historią przyjętego od Boga wsparcia, wsparcia, które Bóg chciał dać Newmanowi w tej trudnej dla niego chwili, a on umiał to wsparcie przyjąć.

Cechujący się męstwem w trudnościach

Czy w biografii naszego bohatera Johna Henry’ego były upadki, niepowodzenia? Było ich bardzo wiele i nie jest przypadkiem, że niemalże wszystkie wydarzyły się w drugiej połowie jego życia, czyli wtedy, gdy został katolikiem. Była to dla niego próba wiary. Zasadniczo prawie wszystkie dzieła, których się podejmował w tym okresie kończyły się fiaskiem, jednakże nie z jego winy, lecz z winy tych, którzy nie rozumieli jego nowoczesnego, jak na XIX wiek podejścia do spraw praktycznych.

Pierwszym upadkiem była sprawa związana z utworzeniem w Dublinie Uniwersytetu Katolickiego. Musimy przypomnieć, że w XIX-wiecznej Anglii katolicy nie mieli dostępu do uniwersytetów, nie mogli więc zdobyć solidnego wykształcenia na Oksfordzie czy Cambridge. Aby przygotować wykształconych katolików biskupi pragnęli powołać niezależny Uniwersytet Katolicki w Dublinie. W 1851 r. Newman został jego pierwszym rektorem. Zaczął wprowadzać system edukacyjny, który obowiązywał w Oksfordzie, przez co uniwersytet zdobywał coraz większy prestiż. Jednakże jego przełożeni mieli zupełnie inną wizję funkcjonowania takiego uniwersytetu, chcieli tworzyć wspólnotę uczelnianą na wzór seminarium duchownego. Różnica poglądów była zbyta duża i w 1858 roku rezygnuje z funkcji rektora. Pierwsze dzieło upada.

Drugim nieudanym projektem był przekład Pisma Świętego. W sierpniu 1857 roku biskup Wiseman informuje go, iż jest mu zlecone koordynowanie zespołem odpowiedzialnym za nowy przekład Biblii na język angielski. Różne powody wpłynęły na to, iż przekład spod pióra tych autorów nigdy się nie ukazał. Drugie ważne dzieło upada, przynosząc kolejne upokorzenie.

Najboleśniejszym jednak ciosem była tzw. „sprawa Ramblera”, która długo rzucała cień na jego życie. W 1859 roku pisze do teologicznego czasopisma Rambler, artykuł o roli świeckich w Kościele. Wyjaśnia w nim jak wielką rolę w życiu Kościoła, a także w rozważaniach na temat zasad nauki wiary odgrywają ludzie świeccy. Dzisiaj ta kwestia jest klarownie wyjaśniona, jednak nie była ona oczywistą w XIX wieku. Artykuł spotkał się z wielką krytyką teologów i biskupów. Złożono także na Newmana skargę do papieża, iż jest on heretykiem. Wielu katolików szczerze uważało w tym czasie, że Newman rzeczywiście jest teologiem głoszącym fałszywe teorie. Stolica Apostolska wystosowała do niego list z żądaniem wytłumaczenia się z niektórych twierdzeń zapisanych w tym artykule. Jednakże ów list do Newmana nigdy nie dotarł…. a Rzym nie otrzymywał odpowiedzi. Kiedy wyjaśnienia wciąż nie pojawiały się na biurku Kongregacji, zinterpretowano to jako lekceważenie listu papieża. Dopiero po wielu latach, sprawa została całkowicie wyjaśniona.

Trzy przykładowe upadki, niepowodzenia w życiu naszego bohatera przedstawione powyżej mówią same za siebie. Żaden z nich go nie złamał, żaden nie spowodował zwątpienia, ze wszystkich zwycięsko się podniósł.

Obdarzający wsparciem

Każdy święty czy błogosławiony miał sobie właściwą, stosowną do swojej osobowości zdolność obdarowywania wsparciem. A John Henry Newman? Jego intelektualne przemyślenia były często dla innych umocnieniem, dla tych, którzy potrzebowali rozumowych argumentów aby bronić swej wiary względem adwersarzy, którzy tak stanowczo przeciw niej występowali. Kiedy w 1870 r. Sobór Watykański I ogłosił nieomylność papieża odnośnie wiary i moralności, w Anglii bardzo szybko pojawiły się oskarżenia, iż żaden katolik nie może być lojalnym obywatelem, skoro jest zobowiązany przyjmować nieomylne decyzje papiestwa. Doszło nawet do oficjalnych wypowiedzi członków rządu na ten temat. W 1874 r. William Gladstone ówczesny angielski premier, napisał pamflet „Dekrety watykańskie i ich wpływ na wierność obywatelską”, oskarżając w nim katolików na Wyspach, iż właśnie od tej pory nie można było ich traktować jako lojalnych obywateli i poddanych królowej. Katolicy byli tym oskarżeniem przytłoczeni, często nie znajdowali żadnych argumentów aby odeprzeć ataki tych, którzy powtarzali argumenty Gladstone’a. Potrzebowali wsparcia, w tym wypadku intelektualnego, aby ktoś w sposób rzeczowy mógł publicznie odpowiedzieć premierowi na jego fałszywe oskarżenia. W tej sytuacji Newman nie czeka, jeszcze tego samego roku pisze list otwarty do księcia Norfolk, gorliwego katolika, ukazując w nim związek pomiędzy głosem sumienia a wiernością autorytetowi papieża. Ten list był więc oficjalną odpowiedzią daną Gladstone’owi. Przypomina w nim, że wskazania sumienia są dla nas obowiązujące i nim – sumieniem musimy się kierować, dbając jednocześnie o jego właściwe ukształtowanie. Prawda jest jedna, Duch Święty jest Duchem prawdy, który kształtuje nieomylność papieża co do wiary i moralności i który pomaga kształtować sumienie prawdziwe. Pomiędzy tymi dwoma sprawami nie powinno być rozbieżności. Treść listu do tego stopnia uczynił zadość oczekiwaniom opinii publicznej, że po tym fakcie Gladstone w głęboko angielskim stylu napisał do Newmana, już prywatny list, o następującej treści: „Z dzisiejszych porannych gazet mógł pan wywnioskować, że wczorajszy dzień był dla mnie bardzo pracowity, musiałem bowiem zwinąć swoje rzeczy i wynieść się”, jednakże podziękował Newmanowi, jak pisze za „miły i subtelny sposób w jaki pan się do mnie odniósł, i za okazanie mi wyraźniej niechęci do wysuwania mi zarzutów, na które, jak pan uważał – co jest zresztą zrozumiałe – zasłużyłem”.

John Henry Newman ukazuje nam się jako niosący wsparcie, umocnienie, nie tylko to fizyczne, jednak w wielu sytuacjach równie bardzo ważne duchowe, religijne, intelektualne. To pierwsze widoczne było w trosce o chorych w parafii w której pracował. Wrażliwość na ludzi często odsuniętych na margines życia społecznego z powodu ich choroby, nadawała piękne rysy jego sakramentowi święceń. Już jako diakon i prezbiter Kościoła anglikańskiego z wielką radością odwiedzał chorych, a potem jako kapłan Kościoła katolickiego czynił to samo, z ogromną wrażliwością ducha pełniąc posługę sakramentalną, szczególnie wobec nich.

John Henry Newman, Boży człowiek obdarowujący wsparciem. Uczy nas być ludźmi, którzy wspierają, którzy umacniają w sposób odpowiedzialny; umacniają całego człowieka; fizycznie, duchowo, intelektualnie. Przywołajmy jego słowa, w których zachęca swoich słuchaczy, aby dziękowali Bogu za kapłanów, którzy właśnie takie całościowe wsparcie pragną ofiarować:

„Gdyby aniołowie byli waszymi księżmi, bracia moi, nie mogliby wam współczuć, solidaryzować się z wami, z wami współcierpieć, być na was wrażliwymi, nie mogliby być wam wyrozumiałymi, jak my możemy; aniołowie nie mogliby być wam wzorami i przewodnikami i prowadzić was od dawnego do nowego życia, tak jak potrafi to ten, który wyszedł spośród was”. (J.H. Newman, kazanie)

Godnie przygotowujący się do śmierci

Czego o śmierci uczy nas John Henry Newman?…. – tego co najważniejsze.

Kiedy przechodził na katolicyzm mając 44 lata myślał, że niewiele lat pozostało mu już do końca życia i właśnie wtedy świadomość odejścia z tego świata, stała bardzo żywa w jego duchowości. Jednakże Bóg chciał inaczej, ponieważ jego życie w rzeczywistości było ponad dwukrotnie dłuższe, ale dopiero pod koniec życia wszelkie zawieruchy i ciemne chmury, które kłębiły się nad jego głową zostały rozwiane. Oskarżenia, ukryte podejrzenia kierowane pod jego adresem zostały przekreślone ostatecznie dopiero 12 maja 1879 r. kiedy papież Leon XIII mianował go kardynałem.  Zwykły ksiądz katolicki, nie był on przecież biskupem, otrzymał kapelusz kardynalski. Dopiero teraz dawni przeciwnicy ucichli, nikt nie oskarżał go już o herezję, nie podejrzewał o półkatolicyzm, ponieważ to sam papież obdarzając go tą godnością, rozwiał wszelkie chmury. Mając 78 lat mógł spokojnie mieszkając w Birmingham poświęcić się codziennie sprawowanej w swojej prywatnej kaplicy Eucharystii, duchowym rozmowom, obfitym korespondencjom z wieloma osobami, szeroko rozumianym kierownictwem duchowym, spędzał kolejne dni „nawiedzając chorych i ubogich, pocieszając pogrążonych w żałobie, opiekując się więźniami”(Homilia Benedykta XVI podczas beatyfikacji). Kiedy jednak poważnie podupada na zdrowiu, zdaje sobie sprawę, że śmierć jest bardzo blisko. Powraca wtedy myślami do słów, które wcześniej zapisał, również przeżywając chwile słabości:

„Piszę to w obliczu śmierci. Myślę, że nikt w domu niczego takiego nawet się nie domyśla ani nikt poza domem – chyba lekarze. Piszę od razu – bo jeśli chodzi o stan mego umysłu i ciała, a tej chwili czuję się tak, jakby mi nic zagrażało; ale nie wiem, jak długo może trwać to pełne władanie umysłem i siłami.

Umieram w wierze jednego świętego katolickiego i apostolskiego Kościoła. Ufam, że umrę przygotowany i osłoniony jego sakramentami, które powierzył mu nasz Pan, Jezus Chrystus, i tej wspólnocie świętych, którą On zapoczątkował, kiedy na wysokości wstąpił, i która nie będzie miała kresu. Ufam, że umrę w tym Kościele, który nasz Pan zbudował na Piotrze i który będzie trwał aż do jego powtórnego przyjścia.

Powierzam duszę moją i ciało Najświętszej Trójcy oraz zasługom i łasce naszego Pana, Jezusa, Boga wcielonego, wstawiennictwu i współczuciu naszej umiłowanej Matki, Maryi, św. Józefa […] także czułemu mojemu Aniołowi Stróżowi i wszystkim aniołom i wszystkim świętym.

I proszę Boga, abyśmy znowu spotkali się wszyscy w niebie, u stóp świętych. A ponieważ On zawsze tak gorliwie szuka tych, co się zbłąkali, pragnąłbym modlić się do Niego szczególnie za tych, co są poza prawdziwą owczarnią, aby ich do niej miłosiernie przywiódł, zanim umrą. J.H.N. 13 marca 1864 roku”.

Ten czas jest dla niego chwilą wielkich ostatecznych rekolekcji, podsumowania swego życia i dobrego przygotowania się na chwilę odejścia. Nie odsuwa tego nieuniknionego faktu daleko od swej świadomości, nie lęka się go, ale w obliczu swojej śmierci, na którą czeka stara się być na nią gotów, tak jakby miała ona przyjść dowolnego, nieznanego dnia. To przygotowanie jest  wyrazistym odzwierciedleniem sensu jego słów:

„O Panie mój i Zbawco, podtrzymuj mnie w owej godzinie mocnymi ramionami Twoich sakramentów i rzeźwym tchnieniem Twojej pociechy. Niech zabrzmią nade mną słowa absolucji, niech namaści i naznaczy mnie święty olej, niech Ciało Twoje będzie moim pokarmem, Krew Twoja moim orzeźwieniem; i niechaj tchnie na mnie słodka Matka, Maryja, niech mój anioł szepcze mi słowa pokoju, a pełni chwały święci moi… niech uśmiechają się do mnie; abym wśród nich wszystkich i przez nich wszystkich otrzymał dar wytrwania i umarł tak, jak żyć pragnę, w Twojej wierze, w Twoim Kościele, w Twojej służbie i w Twojej miłości. Amen”.

Sporządza testament, w którym wyraża swoją ostatnią wolę oraz prosi, aby na jego nagrobku napisano następującą sentencję: „Ex umbris et imaginibus in veritatem” (z cieni i obrazów do prawdy). 10 października 1890 r. przyjmuje sakrament chorych, a dzień później umiera mając 89 lat. 19 września 2010 r. podczas Mszy Świętej na polach Cofton Park w Birmingham Papież Benedykt XVI ogłasza go błogosławionym Kościoła katolickiego. 13 października 2019 roku w Rzymie papież Franciszek ogłasza go świętym.

Podsumowanie

Wśród tłumu przechodniów często dosyć szybko rozpoznajemy znajomą osobę, spoglądając jedynie na zaobserwowaną sylwetkę. Wszelkie wątpliwości roztrzygamy ostatecznie podchodząc bliżej i rozpoznając lub nie rysy jej twarzy. Przedstawiony tekst był okazją zapoznania się z duchową sylwetką św. J.H. Newmana, aby móc go rozpoznawać wśród szeregu świętych i błogosławionych. Nie oznacza to jednkaże poznania poszczególnych rysów jego ducha i myśli, które pozwoliłyby wyznać, iż jest nam tak bliski jak przyjaciel, którego twarz mówi nam wszystko. Znajomych ma się wielu, przyjaciół zaś kilku. Prawdziwie zainteresowych tą postacią zapraszamy więc, do spotkania z nim na kartach jego oryginalnych zapisków.

(Bibliografia dostępna w redakcji FSK DT)

Ks. dr Piotr Cebula – dyrektor Wydziału Duszpasterstwa Małżeństw i Rodzin Kurii Diecezjalnej w Tarnowie.

kopia-768x513

Lectio divina w wychowaniu i formacji przyszłych kapłanów – ks. Tomasz Rąpała

Prawdziwym skarbem naszego seminaryjnego domu jest codzienna praktyka lectio divina. Biorąc udział w ogólnopolskich spotkaniach dotyczących tej starożytnej praktyki Kościoła, która staje się stylem życia wielu wierzących, formatorzy w polskich seminariach duchownych dzielą się doświadczeniem, że Słowo Boże czytane przez alumnów w duchowy sposób, jest dla nich drogą uczniów Jezusa.  Podczas formacji muszą oni radykalnie wybrać Chrystusa jako jedynego Pana życia. Mistrz jest jeden. Jezus nie może być mistrzem obok innego. „Jeden jest wasz Mistrz i jeden wasz Nauczyciel: Jezus” (por. Mt 23,8.10). Bez radykalnego wyboru Jezusa ryzykujemy wybór tylko samego powołania.  Uczeń ma wybrać Jezusa zanim wybierze powołanie. Dlatego bez spotkania nie ma powołaniarr.

Siła Słowa – stężonego smaku Ducha Świętego

U podstaw seminaryjnej formacji, a wcześniej wychowania, leży słuchanie Słowa Bożego. Jakość wychowania i formacji zależy od jakości słuchania Słowa. Z najstarszego tekstu systematyzującego  praktykę lectio divina napisanego ok. 1150 r. przez Guigo II pt. List o życiu kontemplacyjnym dowiadujemy się, że ten sposób modlitewnego czytania Słowa prowadzi do momentu podjęcia decyzji o nawróceniu – zmiany myślenia. Celem takiego czytania jest upodobnienie się do Chrystusa i taka przemiana życia, która pozwoli dostrzegać Jego obecność oraz patrzeć na rzeczywistość Jego oczami. Lectio divina zatem prowadzi do ewangelizacji, w której Jezus interpretuje samego siebie, a my jesteśmy świadkami, którzy to ogłaszają z mocą. „Kościół nie ma przyszłości, jeśli nie będzie się modlił” – mówił niedawno Kard. Robert Sarah w siedzibie Episkopatu Polski prezentując swoją nową książkę. Chodzi tutaj o pogłębioną modlitwę, modlitwę która jest najpierw słuchaniem Słowa Bożego  poruszającego serce, które reaguje na nie i odpowiada Bogu. Kiedy spotka się Jezusa Chrystusa nie można już pozostawić Go dla siebie.

Papież Benedykt XVI w przemówieniu z 16 września 2005 roku, skierowanym z okazji 40. rocznicy ogłoszenia soborowej konstytucji Dei verbum powiedział kluczowe słowa: „Praktyka ta, jeśli będzie się ją skutecznie propagować, przyniesie w Kościele – jestem o tym przekonany, nową duchową wiosnę”. Chyba nikt z nas nie ma wątpliwości co do głębokiej potrzeby „nowej duchowej wiosny”… Dużo czasu musiało minąć, zanim przynajmniej niewielu zobaczyło tę duszpasterską potrzebę. Szkoda. Jednak – lepiej późno niż wcale.

Ojciec Piotr Rostworowski, benedyktyn a potem kameduła, już w 1970 r., powiedział na Jasnej Górze: „Czasem mam wrażenie, że naszą wielką winą w Polsce jest to, żeśmy nie uwierzyli w wewnętrzną siłę słowa Bożego. Ten brak wiary był przyczyną, że nie dawaliśmy naszemu ludowi obfitej strawy biblijnej, ale zalewaliśmy go potokiem naszych własnych słów. Biedny lud uderzony siłami ateizmu, w tragicznej walce z naporem laicyzacji pozbawiony był w dużej mierze jedynej siły skutecznej przeciwko zlaicyzowaniu – Słowa Bożego. Można myśleć, że inaczej wyglądałby dziś Kościół w Polsce, gdybyśmy to zrozumieli od początku i gdybyśmy od początku karmili go tą mocną strawą. Wierzę, że nie doszlibyśmy do takiej ignorancji rzeczy Bożych i do takiego zanikowego stanu wiary. Inaczej też wyglądałaby duchowość kapłańska i zakonna. Bo nasza myśl jest głęboko zlaicyzowana i nie może sama siebie od laicyzmu uratować. Jakże więc można uratować lud? Solą zwietrzałą posolić się nie da. Tylko Słowo Boże ma w sobie stężony smak Ducha Świętego, który jedynie uratować może ducha ludzkiego od rozmycia w nicość, „jest ono bowiem mocą Bożą ku zbawieniu dla każdego wierzącego” (por. Rz 1,16)”.

Wychowanie i formacja seminaryjna przygotowuje duszpasterzy, którzy oczami Boga czytają rzeczywistość. Dzięki własnej zażyłości ze Słowem Bożym, adorując Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie dokonuje się w Duchu Świętym przemiana serca, dzięki której głoszenie homilii przez diakonów i kapłanów staje się prawdziwym ogłaszaniem kerygmatu, a nie własnych teorii nie mających żadnego znaczenia. W tej zażyłości wierzymy głęboko w sakramentalną moc słowa Bożego.

Lectio divina w naszym Domu

„Słowo na dziś jest czymś, co nadaje sens i porządek temu, co będę robił w ciągu dnia, nadaje rozumność mojemu byciu, a moje działanie czyni uważnym”. To zdanie ojca Cenciniego oddaje sens codziennej lectio divina wiernie praktykowanej w naszym seminaryjnym domu. W życiu chrześcijańskim, potem kapłańskim, wszystko co czynimy musi być zogniskowane wokół Słowa. Ono pokazuje nam prawdę o nas, konfrontuje człowieka z codziennymi wyborami i relacjami, pokazuje nam czy życie duchowe jest zimnym formalizmem z „zegarkiem w ręku” czy otwieraniem serca na Boże Słowo. Dlatego lectio divina jest drogą wiary, która prowadzi przez osobiste doświadczenie Słowa na modlitwie do osobowego doświadczenia Jezusa Chrystusa – Słowa Wcielonego. To wszystko sprawia, że – jak mówi Ks. Krzysztof Wons – człowiek staje się całkowicie przemienionym przez Słowo Boże i patrzy na rzeczywistość Jego oczami. Dlatego codzienna praktyka duchowego czytania Biblii jest fundamentalna w drodze wychowania i w formacji. Może pojawiać się pokusa, żeby czytać Słowo bardziej „na ilość”, żeby znać Biblię i choć jest to bardzo ważne, to jednak o wiele ważniejsze jest odkrywanie głębi Słowa Bożego, ponieważ dopiero to prowadzi do poznawania Jezusa. Istnieje piorunująca różnica pomiędzy zrozumieniem, a pojęciem Słowa. Zwracał na to uwagę Grzegorz z Nazjanzu. Zrozumieć może także zły duch, a tu chodzi bardziej o wewnętrzne, intymne pojęcie; pozwolenie, by mówiło od wewnątrz.

W Seminarium na duchową lekturę lectio divina mamy każdego dnia 30 minut. Jest to stały czas. Staramy się, żeby cały dzień był w rytmie tej „metody”, która staje się stylem życia. Pięć kroków, nazwane przez Guigona II, znajduje swoje miejsce w ciągu 24 godzin życia alumnów. I tak w skrócie: czytanie (lectio) polega na wnikaniu ze skupieniem w tekst Pisma Świętego; tutaj należy odnieść się również do dobrego komentarza biblijnego, by nie manipulować świętym tekstem. W rozmyślaniu (meditatio) rozumem bada się zawartą w tekście ukrytą prawdę. Modlitwa (oratio) jest skierowaniem serca do Boga, a w kontemplacji (contemplatio) kosztuje się niebiańskiej słodyczy.

Jeśli chodzi o „rozplanowanie” dnia w rytmie Słowa – wokół codziennej Liturgii Eucharystii:
– po południu 30 minut wyznaczone regulaminem na lectio i komentarz biblijny (ze Słowa na kolejny dzień)
– tzw. silentium sacrum – przed snem jeszcze raz samo lectio danego tekstu
– po modlitwie porannej – meditatio
– w ciągu dnia – oratio
-jeszcze wieczorem można przed Jezusem obecnym w Najświętszym Sakramentem – contemplatio

To jest oczywiście propozycja, natomiast po uzgodnieniu z kierownikiem duchowym, można ustalić inny czas poszczególnych kroków modlitwy Słowem. Pamiętamy, że częścią oratio jest Eucharystia, sakrament pojednania i pokuty czy modlitwa różańcowa. W ten sposób cały dzień mija w rytmie Słowa Bożego. W naszym życiu Bóg ma być w centrum. Inaczej wcześniej czy później dochodzi do degradacji życia, a w szeregach kapłańskich nie ma miejsca na zwietrzałą sól. Słowo objawia się tylko kochającym Go. Dlatego potrzeba wielkiej pokory, żeby „znaleźć tę drogocenną perłę, pójść, sprzedać wszystko, co się ma i kupić ją” (por. Mt 13,46). Tak czynią nieliczni i to od nich zależy przyszłość, bo oni niosą światło obecności Boga pośród ciemnych chmur zasłaniających Sens świata – Trójjedynego Boga. Im więcej takich ludzi, tym więcej radości. Radosne przeżywanie wiary ma swoje źródło w osobistym spotkanie z Jezusem Chrystusem. Kto dał się porwać miłości Boga, ten będzie medytował Słowo, a nie dywagował nad codziennymi smutkami. Bóg nas zna. Zna także nasze trudności, krzyże i wątpliwości. Jego Słowo – jak lampa – oświetla rzeczywistość dni.

W wychowaniu i formacji seminaryjnej kluczową rolę odgrywa duchowość maryjna. To Ona, Matka Boża uczy zasłuchania w Słowo, przyjmowania Go, kontemplowania i ogłaszania. Papież Paweł VI w adhortacji Marialis cultus nazywa Maryję „Dziewicą słuchającą, która z wiarą przyjęła Słowo Boże”. Dlatego właśnie Maryja jest ikoną lectio divina.

Pozostaje sobie życzyć, aby modlitewne czytanie Słowa Bożego czyli lectio divina coraz bardziej rozwijało się w naszym seminaryjnym Domu pośród tych, którzy mają być niosącymi Boga „w porę i nie w porę” (por. Tm 4,2). 

Artykuł pierwotnie ukazał się w gazecie seminaryjnej „Poślij mnie”.

Ks. mgr lic. Tomasz Rąpała – ojciec duchowny tarnowskiego Wyższego Seminarium Duchownego.